ZREHABILITOWAĆ JEZUSA

W poprzednim bratnim eseju pod tytułem Co robić? padła taka odpowiedź: odrzucić wszystkie mitologiczne religie jako fałsz i oszustwo, bo nikt nie miłuje mitycznego Boga nade wszystko, ani bliźniego swego jak samego siebie, gdyż najbardziej miłuje siebie, ściślej – rzeczywiste bóstwo mieszkające w nim, a jeśli nawet swobodnie poświęca życie dla tego Boga, ojczyzny czy przyjaciela, to tylko przez wierność temu bóstwu – własnemu Duchowi Najwyższego. Dlatego wszystko co człowiek czyni, nie jest religią ani ateizmem, ale formą autoapoteozy (prymitywnej), która dopełnia i syntetycznie łączy walory wszelkich rozbieżnych światopoglądów. Toteż istotnym problemem nie jest wybór takiej czy innej religii, takiego czy innego światopoglądu, ale jakość tej autoapoteozy, czyli samorealizacji jako dziecka wielkich Rodziców – Wszechświata i Ludzkości.

Nasz Duch Najwyższego stale podsuwa nam optymalne wybory posługując się uniwersalnym językiem swoistej intuicji. Niestety, zazwyczaj postępujemy tak, jak rzymski poeta Owidiusz, który zwierzał się: dostrzegam i pochwalam rozwiązania lepsze, optymalne, a jednak wybieram gorsze. Zatem nie tyle brak wiedzy, ile brak wierności naszemu Duchowi Najwyższego jest największym złem i nieszczęściem naszego życia osobistego i społecznego. Mylimy się myśląc, że naszymi jedynymi przewodnikami są rozum i wiedza z doświadczenia. Silniejszy wpływ na nas mają nasi Wielcy Rodzice: Ojciec-Wszechświat i Matka-Ludzkość. Darem Ojca jest moc ducha, pragnienie, idealizowanie czegoś, zarówno moralnego, jak i niemoralnego, bo nasz wielki Ojciec jest amoralny, natomiast moralny charakter naszych pragnień, celów i ideałów jest darem wielkiej Matki-Ludzkości, której zawdzięczamy naszą osobistą kulturę. Zatem nasz Duch Najwyższego to nie tyle wiedza rozumowo-doświadczalna, ile Duch Ojca uszlachetniony kulturą Matki.

Naszym jedynym obowiązkiem, w którym skupiają się wszelkie przykazania, normy, zalecenia, jest obowiązek posłuszeństwa naszym wielkim Rodzicom – jeszcze ważniejszym niż ci, którzy bezpośdernio dali nam życie. Kiedy Jezus oświadczał, że jest absolutnie posłuszny Ojcu, to miał na myśli to posłuszeństwo. a więc wierność własnemu Duchowi Najwyższego, a nie mitycznemu Bogu kapłanów, Jahwie. Zatem nie uczył religii, ale jej przeciwienstwa – autoapoteozy. Cała Ewangelia według Jana sprowadza się do słów: Ja i Ojciec jedno jesteśmy (10, 30). Katastrofalnym błędem chrześcijan jest zrobienie z tego Trójcy świętej, a zignorowanie autoapoteozy kulturalnej, osadzonej na moralbej treści Jezusowej nauki.

Tragiczne losy Jezusa i wszystkie dramaty chrześcijaństwa są skutkami tego błędu. Dlatego najpilniejszym zadaniem chrześcijan jest przyznanie się do tego błędu unicestwiającego na dwa tysiąclecia niewyobrażalnie cenne, twórcze i racjonalne walory Jezusowego przesłania i uzupełnienie go teorią autoapoteozy kulturalnej dostosowanej do palących potrzeb naszych czasów. To będzie najlepszą formą zrehabilitowania Jezusa, a zarazem pokazanie światu właściwej drogi, którą w świetle Ewangelii najtrafniej można nazwać Jezusowym sawinizmem.

Wśród biblijnych proroków nie było takiego, który by świadomie uczył sawinizmu umożliwiającego kulturalną autoapoteozę, dlatego cywilizacja judeochrześcijańska tak samo się wykoleiła jak dziesiątki wcześniejszych i jej zagłada już wisi na włosku. Biblia zawiera mnóstwo nieaktualnych pouczeń i skostniałych mitów zrodzonych przez zamierzchłą przeszłość, a brak w niej rzeczy nader ważnej, mianowicie skonfrontowania okresów ludzkiego życia z etapami i stopniami naszego rozwoju pod względem sawinizmu i autoapoteozy. Dlatego okresy życia: młodość, wiek dojrzały i starość traktujemy jako etapy rozwoju, a przecież różnią się one od tych okresów diametralnie: jakość życia maleje, bo każdy rok zbliża nas ku śmierci, natomiast jakość etapów rozwoju rośnie. Co zaś najgorsze, przeważająca ilość ziemskiej populacji nie dosięga wyższych etapów rozwoju, przy tym każdy z nich jest skażony jakimś zwyrodnieniem. Chodzi tu o trzy etapy: embrionalny, temporalny i eternalny.

MŁODOŚĆ A ETAP EMBRIONALNY

Szeroko pojęty embrionalny etap rozwoju to nie tylko rozwój płodu w łonie matki, ale i rozwój dziecka w łonie rodziny i środowiska, czas nauki szkolnej i studiów, kształcenia i wychowania. Rozwój dziecka w łonie matki jest przedmiotem zainteresowania medycyny, nas interesuje rozwój w łonie rodziny i środowiska, który zwykle jest dzielony na dzieciństwo i późniejsze lata ściślej pojętej młodości. Cały etap embrionalny wyróżnia się nie tyle ilością lat, ile biernym charakterem przedmiotu wychowania. Jego górną granicą jest zajęcie przez wychowanka postawy czynnej – samowychowania i samokształcenia, postawy zupełnie samodzielnej wobec świata i życiowych zadań. W tak określonym etapie embrionalnym jest miejsce na dwa pierwsze stopnie rozwoju kultury osobistej, ale rozumianej jako przejaw sawinizmu warunkującego autoapoteozę.

Na drodze do osiągnięcia tych dwóch stopni znajdują się dwie główne przeszkody: niekulturalne środowisko i mitologia. Na pierwszą składają się: cała zła tradycja i obyczajowość, pijaństwo, nikotynizm i wszelka narkomania, okrucieństwo, obłuda, oszustwo i złodziejstwo, wszelkie inne zgorszenie przystrojone w pozory koleżeńskości i życzliwości. Szczególnie gorsząca jest przewrotność, polegająca na maskowaniu złych czynów i intencji takimi deklaracjami, którym się w praktyce przeczy. Na pozór nieszkodliwe, wręcz “zbawcze” jest wpajanie określonej mitologii jako “religii”, a faktycznie jeszcze bardziej, gruntowniej rujnujące. Brutalność tej indoktrynacji szczególnie widoczna jest w islamie. Oto jak z dumą przedstawia ją Seyyed Hossein Nasr:

Koran jest centralną rzeczywistością w życiu muzułmanów. Rodzą się w nim, ponieważ pierwsze zdanie, jakie się recytuje w ucho nowo narodzonego muzułmanina, to szahada zawarta w Koranie. Dziecko uczy się jego wybranych ustępów, a zawarte w nim formułki wypowiada od chwili, kiedy zaczyna mówić. Niektóre rozdziały Koranu powtarza wielokrotnie w codziennych modlitwach. Małżeństwo zawiera się przy recytacjach urywków ze Świętej Księgi, a kiedy muzułmanin umiera, czyta się nad nim Koran (Idee i wartości islamu, IWPax, Warszawa 1988, s. 43). Czyż można się dziwić, że po takim wieloletnim ogłupianiu mnożą się terroryści-samobójcy?

Nieco kulturalniejsza w formie, ale nie mniej brutalna w treści, jest indoktrynacja chrześcijańska. Podczas gdy muzułmanie wierzą, że Bóg jest jeden, to chrześcijanie utożsamiają jedynkę z trójką: jest niby jeden, a troisty. Nieprzypadkowo Lew Tołstoj pisał z oburzeniem:

Tak przywykliśmy do otaczającego nas kłamstwa religijnego, że nie widzimy całej tej ohydy, głupstwa i okrucieństwa, jakie wypełniają naukę kościelną. Nie spostrzegamy tego, lecz dzieci widzą i dusze ich pod wpływem tego nauczania potwornieją ostatecznie (...) Dziecko ma niewyraźne, lecz trafne wyobrażenie o celu życia, który upatruje w szczęściu, osiąganym przez oparcie na miłości stosunków ludzkich. Zamiast tego powiadają mu, że wspólnym celem życia jest zachcianka kapryśnego Boga, osobisty zaś cel każdego człowieka polega na wybawieniu się od kar wiecznych, na jakie ktoś zasłużył, a które Bóg ten rozciągnął na wszystkich ludzi (cyt. za: Władysław Spasowski, Wyzwolenie człowieka, KiW, Warszawa 1963, s. 498).

To okrucieństwo Boga karzącego wiecznym piekłem za cudzy grzech wycisnęło swoje piętno na wierzących w niego. Są podobnymi okrutnikami. Wykazało to wielu myślicieli, m. in. Albert Schweitzer, który ubolewał, że chrześcijaństwo straszliwie sprzeniewierzyło się duchowi Jezusa (por. Ija Lazari-Pawłowska Schweitzer, WP, Warszawa 1976, s. 224). Podobnie ks. Józef Tischner ubolewał nad Kościołem, który władzę totalitarną postawił przed miłością, estetyczną wartość, sacrum, przed świętością i swój materialny interes przed zbawczą misją (W krainie schorowanej wyobraźni, Znak, Kraków 1998, s. 52 i in.).

Czy można ogarnąć umysłem zepsucie i szkody, jaka spowodowała i nadal powoduje kościelna indoktrynacja, jeśli uwzględnimy twierdzenie J. A. Komenskiego i innych teoretyków wychowania, że skażenie plastycznego umysłu dziecka pozostaje na całe życie? Czym jest późniejsze moralizowanie wobec tego pierwotnego zepsucia? W Polsce Kościół wdarł się przemocą do szkół zapewniając, że będzie uczył “religii” gratisowo, czyli podwójnie skłamał, bo katecheci inkasują pobory za ... wtłaczanie do głów mitologii, i choć jest oczywiste, że ta mitologia podważająca racjonalne myślenie nie powinna mieć miejsca w szkołach, uczelniach i przedszkolach, nie zamierza ustąpić, a władze szkolne i państwowe pokornie mu ulegają.

Najbardziej plastyczne umysły mają dzieci w przedszkolach, dlatego najpilniejszą rzeczą jest usunięcie stamtąd mitologii, a wprowadzenie na jej miejsce kształcenia i rozwijania postaw najbardziej właściwych temu wiekowi: postawy empatycznej, zabawowej i artystycznej.

Empatię – współodczuwanie – można rozumieć czworako: 1/ jako reakcję emocjonalną wywołaną spostrzeżeniem cudzych emocji; 2/ jako wejście w cudze położenie, a w związku z tym trafne rozumienie kogoś oraz trafne przewidywanie cudzych reakcji; 3/ jako “czucie”, “rozumienie” czyjegoś prawa do swobodnej samorealizacji, tak samo jak własnego i 4/ jako współodczuwanie słuszności analogicznej hierarchii wartości. Wrodzona jest tylko pierwsza, następne trzeba kształtować. Brak drugiej ilustruje taka oto anegdota: matka z dzieckiem oglądają przestawienie, na którym dzikie zwierzęta rozszarpują chrześcijan. Matka z dumą spogląda na synka bardzo tym wzruszonego, a synek, bliski płaczu, wyciąga rączkę i woła: “Mamo, popatrz tam na tego biednego lwa, dla niego zabrakło chrześcijanina!”

Empatia jest niewątpliwie kluczowym składnikiem postawy prospołecznej: najpierw trzeba się postawić w położeniu innych, zrozumieć ich położenie i przeżyć ich stany psychiczne jak swoje własne, aby móc trafnie reagować i skutecznie pomagać. Ale to współodczuwanie czyichś sytuacji i stanów – zazwyczaj niewesołych, niekiedy dramatycznych – mogłoby nas samych pozbawić równowagi duchowej, gdybyśmy nie mieli rozwiniętej postawy ludycznej, czyli skłonności i zdolności do zabawy, jak również do humoru, dowcipu i komizmu. I wówczas możemy posłużyć się empatią jako pasem transmisyjnym do użyczania innym naszej pogody i nieco kpiarskiego stosunku do świata, jaki cechował ludzi o prawdziwej kulturze począwszy choćby od Sokratesa i jego uczniów.

Z ludyzmem ściśle łączy się sztuka w sensie nowoczesnym, a z empatią sztuka w sensie dawnym, jako doskonałość pracy, wytwarzania. Sztuka nowoczesna bazuje na pozorach, literatura piękna na fikcjach, natomiast w doskonałości pracy wyraża się postawa etyczna: żaden solidny pracownik nie spartaczy wytworu, z którego mają korzystać inni. Oba te podstawowe typy sztuki znajdują swój wyraz w twórczej aktywności dzieci: swoje uczucia estetyczne wyrażają rysując, malując, tworząc pomysłowe układanki itp., ale najczęściej – wykonując lubiane czynności pożyteczne. Zachwyca się tymi czynnościami Róża Agazzi: Żadne słowa nie odtworzą czaru przemiłej działalności małych wychowawców przydzielonych do opieki nad dziećmi młodszymi. Podobny zachwyt wyraża O. Decroly obserwując dzieci nakrywające do stołu: Co za uwaga! Co za skupienie! Jaka chęć jak najlepszego wywiązania się z obowiązku! (por. W. Bobrowska-Nowak, Historia wychowania przedszkolnego, WSiP, Warszawa 1978, s. 470 i 490).

Mamy tu dowód, że już dzieci w wieku przedszkolnym samorzutnie przejawiają na swój sposób wstępną postać sawinizmu jako właściwą sobie formę osobistej kultury, skoro są zdolne do “jak najlepszego wywiązywania się z obowiązku” i swoimi czynnościami budzą podziw wychowawców. Wszakże aby móc zrozumieć tę formę kultury, trzeba wpierw zrozumieć i określić kulturę osobistą w ogólności, a tego nie można zrobić bez zorientowania się, czym jest sawinizm.

 

 

 

SAWINIZM I KULTURA

Mając na uwadze to, co było przedmiotem podziwu w czynnościach dzieci, łatwo zgodzimy się, że najmniej kłopotu sprawia zrozumienie sawinizmu: jest to natychmiast nagradzana Satysfakcją, Sensem, Szczęściem, Aktywna WIERNOŚĆ Intuicji Najwyższego –(SAWIN) – czyli satysfakcjonujące nas wykonywanie swoich powinności jak najlepiej. Problemem jest dopiero to, czym jest ta nasza “Intuicja Najwyższego” i skąd ona się bierze?

Kiedy kapłani i teologowie wtłaczają ludziom od dzieciństwa “wiedzę” o Bogu jako naszym najlepszym Ojcu, to wytwarzają mniemanie, że jesteśmy jako jego dzieci rzuceni w obcy świat i że tylko dzięki ich “posłudze” możemy po okresie próby uniknąć piekła, a wejść do nieba. Już tu zaczyna się fałsz, kłamstwo i ogłupianie, bo nadświatowy Bóg, choćby istniał, to jest daleko i (jeśli nie liczyć mitologicznych zmyśleń) nic o nim nie wiemy, natomiast niewątpliwą prawdą jest to, że jesteśmy intgralnymi cząstkami Wszechświata, zatem raczej on jest naszym wielkim Ojcem, a my jego dziećmi. I o tym Ojcu niewiele wiemy, ale pewne jest to, że on się rozwija nie tylko ilościowo, przestrzennie, ale i jakościowo, czego najlepszym dowodem jesteśmy sami: nasze człowieczeństwo, osobowość, podmiotowość i duchowość. Nie wiemy, w jakich kierunkach rozwijają się hipotetyczne istoty świadome na innych globach w miliardach układów gwiezdnych, ale znany jest nam nasz kierunek jakościowego rozwoju ku nieznanym nam szczytom, przekraczającym możliwości naszej najśmielszej wyobraźni. Ten ukierunkowany rozwój ku nieznanym nam szczytom świadczy o istnieniu energii kosmicznej, która przenika nas jako cząstki Wszechświata i której doświadczamy podmiotowo jako IDEALIZACJI rodzącej wszystko, co najcenniejsze: miłość, twórczość, cywilizacje i kulturę.

Idealizacja jest tyleż darem naszego wielkiego Ojca, co i naszą powinnością. Tworząc idealne wizje (atrakcyjne cele, ideały, normatywne modele naukowe) i realizując je, wcielając w realną rzeczywistość, wyzwalamy, aktualizujemy energię kosmiczną, co jest natychmiast nagradzane poczuciem sensu, spełnienia, szczęścia. Tę gratyfikację podkreślają różni teoretycy twórczości. Ale nie tylko twórcy czynią zadość ukierunkowanej energii kosmicznej i doznają tej gratyfikacji. We wszystkich codziennych wyborach i decyzjach mamy okazje poszukiwać optymalnych rozwiązań, czyli kierować się rozumowo uzasadniona intuicją Najwyższego i realizować te intuicje z mniejszą lub większą wiernością, co automatycznie jest nagradzane.

Pewne jest, że wszyscy bogowie świata – statyczni, antropomorficzni, bezsilni wobec zła, urągający logice – byli, są i będą tworami idealizacji. Wyraźnie stwierdza to Dawid Hume: Dążność do idealizacji stale pcha ludzi w górę, od posągu czy materialnej podobizny bóstwa do niewidzialnej mocy, do bóstwa nieskończenie doskonałego, Stworzyciela i władcy Wszechświata (Dialogi o religii naturalnej, PWN, Warszawa 1962, s. 215). Ale czyż twórca nie jest bardziej godny nazwy Boga niż jego twór? Zatem raczej energia kosmiczna, której podmiotowo doświadczamy jako idealizacji i niekiedy obdarzamy osobowością, jest każdorazowo naszzym bóstwem. Na cokolwiek skierowujemy promień tej boskiej idealizacji, staje się przedmiotem miłości lub tworzenia. Właśnie idealizacja, rozpatrywana tak w aspekcie informacyjnym (intuicja Najwyższego) jak i energetycznym (zapał, poryw do zrealizowania tego, co poznaliśmy wspartą rozumem intuicją jako Najwyższe – najsłuszniejsze, najlepsze itd.) jest tym Duchem Najwyższego, antagonistą fikcyjnego Najwyższego Ducha kapłanów. Ale podczas gdy Najwyższy Duch jest czczony w świątyniach przedmiotowo uroczystymi gestami i wątpliwymi deklaracjami miłości ponad wszystko, nasz Duch Najwyższego jest czczony podmiotowo - samą praktyką życia. Dlatego autoapoteoza może być – abstrahując od wszelkiego zła związanego z religią jako kultem mitów i bałwochwalstwem – uważana zarówno za doskonałą, wewnętrzną religię, jak i za doskonały ateizm. Idealizujemy i doskonalimy świat nie myśląc i nie mówiąc o jakimkolwiek Bogu, dlatego ta wewnętrzna religia na zewnątrz jest osobistą kulturą.

Tak więc dzięki ukierunkowanej energii kosmicznej istnieje idealizacja, dar naszego wielkiego Ojca – Kosmosu, który po uszlachetnieniu darem naszej wielkiej Matki-Ludzkości – osobistą kulturą - staje się naszym bóstwem: Duchem Najwyższego. Jego mocą istnieje sawinizm, który może być nazywany religią ukrytą wewnętrz, a kulturą osobistą na zewnątrz. (Takie rozwiązanie znajduje się już w mojej dawniejszej książce Jaka religia, taki świat, Kraków 2000 s. 154). Ponieważ sawinizm jest zarazem filozofią autoapoteozy, lapidarnym ujęciem najważniejszej dla ludzi zależności: Sensu życia, Spełnienia, Szczęścia, od Aktywnej, niekiedy Absolutnej WIERNOŚCI Intuicji Najwyższego (SAWIN), to w zakresie autoapoteozy można wyróżnić człon uzależniony – AUTOGRATYFIKACJĘ, która jest potężnym motorem rozwoju osobistej kultury, dotychczas niestety zupełnie ignorowanym. Zaś tak pojętą kulturę można dzielić i określać bądź według podmiotu, bądź według przedmiotu idealizacji. Tak więc omówiony już pierwszy stopień kultury można nazwać kulturą dziecięcą lub kulturą przedszkolaków.

Pomyślmy: jak wspaniała byłaby młodzież, a później dorosła społeczność, gdyby przedszkola, szkoły i uczelnie nie wypaczały umysłów mitami, ale na odwrót, metodycznie wdrażały do sawinizmu i kulturalnej autoapoteozy? Obeszłoby się wówczas bez uciążliwego moralizowania, surowego karania, a może i bez więzień.

Przystępując do rozważań na temat drugiego stopnia kultury osobistej spróbujmy jeszcze dokładniej ją określić. Jest to wzajemnie afirmujące oddanie się przedmiotowi idealizacji: drugiemu człowiekowi czy innemu składnikowi otoczenia, lub inaczej powiedziawszy, pobudzana autogratyfikacją sprzyjająca otoczeniu sawiniczna aktywność. Oddanie się przedmiotowi idealizacji afirmuje, czyli obdarza, satysfakcjonuje obie strony kulturalnego stosunku: przedmiot – jakimś potrzebnym mu dobrem, a podmiot – co szczególnie ważne - autogratyfikacją. Kultura osobista jest poniekąd “zaraźliwa”, bo samorzutnie powoduje wzajemną idealizację. Typowym przykładem jest wzajemne zakochanie się dwojga młodych ludzi odmiennej płci. Z tego wynika, że do zakresu kultury osobistej należy także miłość, ale afirmująca, nie niszcząca. Niestety, miłość przeważnie jest niszcząca, bo przeradza się w zachłanność. Tym bardziej niszczący jest seks nie powodowany kulturalną miłością.

Wszystko to jest szczególnie ważne w zakresie etapu embrionalnego. Tutaj podbudowana sawinizmem kultura osobista jest szczególną powinnością strony wychowującej, zobowiązanej do “zarażenia” swoją kulturą osobistą stronę wychowywaną. Już przy omawianiu pierwszego jej stopnia można było zauważyć, że to podziwu godne zachowanie się przedszkolaków musiało być skutkiem takiego “zarażenia” – idealizowania, a więc kochania dzieci i wychowywania ich jak najlepszymi metodami. A do tego nie jest zdolny żaden nauczyciel ni wychowawca, jeśli nie doznaje autogratyfikacji.

Każdy dobry wychowawca wie, kiedy kończy się jego wychowankom dzieciństwo, a zaczyna ściślej określona młodość, ale nie zawsze wie, jak sobie z tą ich młodością poradzić, a tym bardziej, jak ich wychowywać, jeśli nie jest sawinistą “z bożej łaski”, bo o sawinicznej edukacji w uczelniach kształcących nauczycieli nikt jeszcze nie pomyślał, choć odpowiedni podręcznik od kilkunastu lat niszczeje, jeśli nie został już oddany na przemiał. Nie dopuścił do jego wykorzystania kler, nie dopuściły władze polityczne i szkolne, bo to wymagało generalnej reorganizacji całego pionu edukacyjnego, a przecież łatwiej i bez takich kosztów kształcić po staremu nie narażając się nikomu. Mam tu na myśli swoją obszerną książkę naukową pod tytułem Humanizacja kultury. Stopnie kultury osobistej, Wydawnictwo Naukowe Uniwersytetu Szczecińskiego, Rozprawy I Studia, T. (CLXXI) 97, Szczecin 1991, stron 352. Obecnie ta rozprawa wymaga gruntownej nowelizacji, wymiany materiału przykładowego, ponieważ była pisana przed przełomem 1989 roku. Jako sawinista uwielbiający Najwyższą Prawdę jestem poniekąd zadowolony z tego pominięcia mojego dorobku, ugruntowanego na dwunastoletnich potrójnych studiach stacjonarnych (teologii w Krakowie, filologii polskiej we Wrocławiu i filozoficznych studiach doktoranckich w Warszawie) oraz ponad trzydziestoletniej praktyce w szkołach średnich i wyższych – z tym większym przeto zapałem dokonałbym nowelizacji tej rozprawy, gdybym miał pewność, że moja praca nie zostanie powtórnie zaprzepaszczona. W tym artykule niemożliwością jest nawet przyzwoite streszczenie tego, co w tamtej książce jest zawarte. Dlatego jestem zmuszony ograniczyć się do podania samego “szkieletu”, który może razić, odstręczać nadmierną ogólnikowością.

Generalną zasadą zastosowaną w tamtej książce jest aktywizacja – zaczynanie rozważań na temat kolejnego stopnia kultury osobistej od wykazania zła spowodowanego jej brakiem i wywodzenie z tego zła – przy współudziale słuchaczy – głównych sposobów naprawy. Zło spowodowane brakiem pierwszego stopnia osobistej kultury ludzi nazwałem kulturą fałszywą wymagającą kultury prawdziwej, a zło spowodowane brakiem kultury osobistej drugiego stopnia nazwałem kulturą płytką wymagającą rozwinięcia kultury głębokiej. Przypuszczam, że każdy, kto ma jakąś wiedzę na temat zepsucia i frustracji współczesnej młodzieży, zgodzi się ze mną, że unieszczęśliwia ją płytkość tej kultury. Właśnie przeczytałem książkę Marka Harnego Lekcja miłości (Warszawa 2003, stron 380), z której można się dowiedzieć, że uczniów szkoły uważanej za najlepszą w Krakowie, naprawdę interesują tylko dwie rzeczy: seks i narkotyki. Głównym wątkiem jest romans ucznia z polonistką, kobietą zamężną, bynajmniej nie platoniczny.

Czytając tę książkę niejednokrotnie doznawałem obrzydzenia moralną zgnilizną, czyli AUTOAPOTEOZĄ PRYMITYWNĄ. Takiego obrzydzenia powinni na wstępie doznać wychowankowie, bo tylko to może ich zmobilizować do wykorzystania jej jako “nawozu” do wyhodowania na niej wonnego kwiatu moralnego piękna. Ta zgnilizna ma nam dostarczyć wskazówek, jak ten kwiat hodować. Ponieważ cuchnie ona uleganiem zepsutemu otoczeniu, czyli obcemu, wrogiemu prawu, co elegancko nazywa się heteronomią, to znak, że młodzieży pilnie potrzeba postawy autonomicznej; ponieważ ta zgnilizna cuchnie głupotą, elegancko nazywaną irracjonalizmem, to znak, że młodzieży pilnie potrzeba postawy racjonalnej; w końcu ponieważ ta zgnilizna cuchnie sobkostwem, co ładniej można nazwać postawą amoralną, to znak, że młodzieży pilnie potrzeba postawy moralnej, to jest praktycznej życzliwości dla ludzi i świata. Walka o te trzy postawy szczególnie cechuje młodzież, dlatego ich rozwijanie można nazwać kulturą młodzieżową. Prawem zdrowej młodości jest wybitny idealizm i romantyzm, dlatego jej manifestem jest Mickiewiczowska Oda do młodości.

Młodzieńczy idealizm jest piękny, ale zwodniczy: grozi klęską, załamaniem, rozczarowaniem, toteż kształtowanie tych trzech postaw powinno mieć charakter przekształcania tego idealizmu w sawinizm, który jest, jak wiemy, PRAWDZIWĄ, LECZ UKRYTĄ religią wewnątrz, a kulturą na zewnątrz. Dopiero młodzi sawiniści mogą nie obawiać się klęsk i rozczarowań, nawet jeśli okażą się konieczne: mogą przegrać bitwę, ale nigdy nie przegrają wojny, co zagwarantuje im autogratyfikacja. Nie tylko w postaci wewnętrznej satysfakcji, duchowego szczęścia, ale, co jeszcze ważniejsze, w postaci korzystnej odmiany losu, w czym ujawnia się iście boska tajemnica, że wrogowie sawinistów są strażnikami ich życiowej misji i przeznaczenia. Szczególne znaczenie dla naszych rozważań ma ta postać autogratyfikacji, którą w swej Odzie uwydatnił Adam Mickiewicz, kiedy pisał:

I ten szczęśliwy, kto padł wśród zawodu

by swoim poległym ciałem

Dać innym szczebel do sławy grodu.

Razem, młodzi przyjaciele!

Źródłem tego typu autogratyfikacji jest ideowa, nawet emocjonalna identyfikacja z czymś droższym nam niż własne życie, czego bronimy z absolutnym oddaniem. Oczywiście, po śmierci nie można odczuwać szczęścia (choć można to zakładać wierząc w nieśmiertelność), lecz można je odczuwać za życia dzięki temu absolutnemu oddaniu, niekiedy wymagającemu nieuchronnej ofiary z życia. Właśnie ta autogratyfikacja daje siłę do najtrudniejszych ofiar, a ich wartość jest ściśle zależna od autonomii, racjonalizmu i moralności człowieka decydującego się na te ofiary. Nie może doznawać autogratyfikacji żołnierz zmuszony do walki na froncie, zwłaszcza gdy uważa tę walkę za nierozumną i niemoralną, natomiast te trzy cechy wybitnie potęgują autogratyfikację, gdy człowiek walczy o niewątpliwie słuszne i szlachetne cele, choćby tylko w jego mniemaniu. Ale czy można cieszyć się oddaniem życia (twórczego dorobku całego życia) wyraźnie i tylko w tym celu, by ktoś inny po jego trupie wszedł “do sławy grodu”? Zazwyczaj bywa tak, że pewne gremia złośliwie nie dopuszczają do tego, by ofiarny, samotny twórca mógł cieszyć się należnym mu uznaniem, aby po jego śmierci przejąć i wykorzystać jego dorobek dla własnej chwały. Trzeba przyznać, że jest to najpodlejsza kradzież i grabież, ale człowiek w ten sposób krzywdzony może uchronić się przed niszczącymi uczuciami frustracji i nienawiści tylko dzięki autogratyfikacji – szlachetnej radości z tego, że swoim życiem i trudem oddał przysługę ludzkości – tym cenniejszą, że anonimową, gratisową.

WIEK DOJRZAŁY A ETAP TEMPORALNY

Etap temporalny to okres, w którym ludzie mają szansę wzniesienia się na dwa następne stopnie kultury osobistej: rodzinnej i społecznej, o ile są zdolni do sawinicznej identyfikacji z rodziną i społeczeństwem. Ponieważ tak rodziny, jak i społeczeństwa są czasowe (temporalis), a nie wieczne, stąd etap ich doskonalenia, a tym samym rozwijania kultury osobistej człowieka jako członka rodziny i społeczeństwa, jest temporalny.

Pierwszym warunkiem rozwinięcia kultury osobistej człowieka jako członka rodziny jest wytworzenie sobie możliwie najlepszego modelu rodziny, co wiąże się z rozwojem człowieka jako sawinisty. W Polsce dominuje model katolicki, zawarty w Katechizmie Kościoła katolickiego (Pallotinum 1994), gdzie czytamy, że rodzice powinni rozpocząć wychowanie dzieci do wiary od wczesnego dzieciństwa (par. 2226). Mowa tu o wpojeniu irracjonalnych wierzeń, co na pewno jest złe. Stosunkowo pełny i zwięzły model rodziny katolickiej jest taki oto:

Rodzina to podstawowa wspólnota osób, oparta na wzajemnej miłości i szacunku jej członków, najmniejsza komórka społeczna, wchodząca w skład wielkich wspólnot narodu i Kościoła. Podstawowe cele rodziny sprowadzają się do prokreacji (zapewniającej biologiczne trwanie narodu i Kościoła) i wychowania potomstwa w duchu służby tym wartościom, które stanowią trwały fundament kultury i bytu narodu (...) ABC chrześcijanina, Verbinum Warszawa 1999, s. 221).

Im bardziej obszerne są sformułowania modelu rodziny, tym bardziej są dyskusyjne i wątpliwe. Po pierwsze dlatego, że każdy członek rodziny ma inne obowiązki do spełnienia, po drugie dlatego, że modele te są uprofilowane rozmaicie, pod kątem orientacji światopoglądowej, uwarunkowań geopolitycznych, a najbardziej dyskusyjne są problemy planowania rodziny, ilości dzieci, aborcji, rozwodu itp. Ma zatem rację Wiesław Lang, gdy w rozmowie ze Zdzisławem Słowikiem stwierdza:

Trudno o jakieś jednoznaczne, uniwersalne czy roszczące sobie prawo do nieomylnych konkluzje w materii, którą cechuje niezwykła złożoność, w której rolę rozstrzygającą nie pełnią argumenty empiryczne lecz filozoficzne, etyczne, religijne czy ideologiczne (O moralnych i prawnych problemach ludzkiej prokreacji, w: Człowiek i świat – Współczesne dylematy. Rozmowy Zdzisława Słowika, Biblioteka Res Humana, Warszawa 2007, s. 70).

Tym większą przeto rolę ma do spełnienia sawinizm – intuicja Najwyższego konkretnych osób, członków rodziny. A ponieważ teologowie i inni dogmatycy podkreślają omylność ludzkich intuicji, to wypada otworzyć książkę ks. Józefa Tischnera W krainie schorowanej wyobraźni, w której autor zgromadził szereg argumentów na rzecz tezy, że wszyscy ludzie dysponują Światłem, które “oświeca każdego człowieka na świat przychodzącego (Ewangelia według Jana, 1, 9), ale sęk w tym, że nie bardzo z nim się liczą pod wpływem interesów i popędów. Ks. J. Tischner powołuje się na św. Augustyna, który komentując powyższe słowa Ewangelii tak pisał:

Dlaczego to nawet źli myślą o wieczności i sprawiedliwie ganią czy chwalą postępowanie ludzi? Do jakich zasad oni przy tym się odnoszą, jeśli nie do tych, które im nakazują, jak żyć powinni, jeśli nawet tak nie żyją? Gdzie je widzą? Gdzie są zapisane te zasady? Gdzie niesprawiedliwy nawet poznaje, co jest sprawiedliwe? Gdzie widzi, że trzeba mieć to, czego sam nie ma? Gdzie więc są zapisane, jeśli nie w księdze światłości, która zwie się Prawdą? (s. 258).

Wiemy już, że nie tyle wiedza szwankuje, ile wola. Zresztą mogą mylić się ci, co kierują się bądź uczuciami, bądź samym rozumem, ale rzadko i nieznacznie mylą się ci, którzy łączą subtelną intuicję Najwyższego z rozumem bazującym na doświadczeniu i kierują się mądrością tego “małżeństwa” w życiowych sprawach. A takimi właśnie są sprawy życia rodzinnego w niepowtarzalnych sytuacjach.

W rozwijaniu osobistej kultury rodzinnej trzeba oczywiście zacząć od opisu autoapoteozy prymitywnej, który ma nam posłużyć do wyhodowania pięknych kwiatów tej kultury. Z tego prymitywizmu powinniśmy wywodzić metody i środki działania, wszakże kluczowym i najważniejszym jest sawinizm, zapewniający nie tylko wiedzę, jak postępować, ale i zapał, energię do postępowania zgodnie z tą wiedzą – energię płynącą z autogratyfikacji. Nie tyle wiedzy, ile tej energii nam potrzeba, by wesprzeć dobrą wolę i w tym nader skomplikowanym życiu rodzinnym nie postępować tak jak Owidiusz. Mówiąc o życiu rodzinnym mamy także na uwadze całą jego otoczkę i uczuciową aurę, począwszy od dobierania się partnerów, zapoznawania, oświadczyn, narzeczeństwa, a skończywszy na wychowywaniu wnuków, śmierci współmałżonka lub... rozwodzie. Są sytuacje, w których nawet i rozwód zaleca zjednoczona z rozumem intuicja Najwyższego. Ale jeśli wszyscy członkowie rodzin będą sawinistami i osiągną dwa pierwsze stopnie w rozwoju kultury osobistej, wszelkie niechlubne zjawiska życia rodzinnego, w tym i rozwody, będą bardzo rzadkimi, kuriozalnymi wyjątkami od reguły.

Czwartym stopniem w rozwoju kultury osobistej, a drugim w zakresie etapu temporalnego, jest kultura społeczna. Tu również centralnym składnikiem i coraz bardziej niezbędnym, co zobaczymy później, jest sawinizm, a w szczególności autogratyfikacja. Drugim, podobnie jak poprzednio, ale o znacznie większej doniosłości, jest internalizacja idealnego modelu aktywistycznej struktury społecznej, a trzecim urzeczywistnianie tego modelu w toku pełnienia określonych ról społecznych.

Istnieje wiele prymitywizmu wskazującego na konieczność opracowania i internalizacji idealnego modelu. Pierwszym z brzegu jest błędne wyobrażanie sobie społeczeństwa jako zbiorowiska ludzi, podczas gdy społeczeństwo jest mechanizmem stałych procesów utkanych z ról społecznych ludzi zaangażowanych w te procesy. Z tym wiąże się najgorsze zło: wiwisekcja integralnego organizmu społecznego, kostnienie i wyobcowywanie się jego składników – wykonawców ról, którzy na skutek zepsucia tym wyobcowaniem odnoszą się wrogo do siebie i nastepuje wojna wszystkich z wszystkimi. Aby się nawzajem nie pozarzynać, ustanawiają autorytarną władzę, duchowną i świecką, która ich na swój sposób zniewala, ogłupia i wykorzystuje. Tak dzieje się od zarania historii po dziś dzień, także w społeczeństwach demokratycznych.

“Ziemia jest ojczyzną ludzi” ale tylko o tyle, o ile rządzi nimi biologia wraz ze zwierzętami. O ile różnimy się od zwierząt, naszą ojczyzną nie jest Ziemia, ale swoista czasoprzestrzeń społeczna, powstająca na skrzyżowaniu dwojakich praw: diachronicznych (rozwoju) i synchronicznych (struktury). Mówiąc o prawach rozwoju mamy na myśli to, że ludzie tworząc społeczeństwo uzewnętrzniają swoje energie i możliwości w postaci narzędzi, instytucji i innych rzeczy składających się na nowe środowisko. Niestety, te wytwory z czasem starzeją się, stają się obce i wrogie człowiekowi. Toteż człowiek chcąc nie chcąc musi rewolucjonizować swoje instytucje i siły wytwórcze, humanizować obyczaje i kulturę. Te trzy prawa rozwoju to: eksterioryzacja, alienacja i socjalizacja.

Zgoła inaczej funkcjonują nadczasowe prawa struktury. Każda względnie samowystarczalna jednostka społeczna (ród, szczep, naród, federacja narodów), jako struktura otwarta, musi wymieniać materię i odpowiednio ją przetwarzać, toteż podstawowym procesem społecznym jest produkcja. Gdziekolwiek zaś istnieje produkcja (a więc także wymiana i konsumpcja), tam musi istnieć centralne sterowanie gospodarką i całokształtem życia społecznego, czyli koordynacja. A gdzie istnieje produkcja i koordynacja, tam musi też istnieć organizacja, czyli system organów łączących centralny ośrodek dyspozycyjny z mniejszymi i najmniejszymi ośrodkami obwodowymi. A ponieważ formy organizacyjne wytworzone pod wpływem zmiennych potrzeb dezaktualizują się i kostnieją po ustąpieniu tych potrzeb, musi istnieć proces eliminacji tych przeżytych form, ograniczania ich szkodliwego wpływu i łączenia, wzmacniania tego, co zdrowe i nowe – zatem musi istnieć integracja. Istnieją też oczywiście oddziaływania zwrotne: integracja usprawnia organizację itd. Otóż te konieczne współzależności między tymi procesami funkcjonujące równocześnie (synchronicznie) są centralnymi prawami struktury. A ponieważ tworzywem procesów są czynności i role społeczne ludzi określone ich zawodem, to ów układ procesów jest strukturą dynamiczną, stanowiącą niejako wiecznie bijące serce danego społeczeństwa.

Z tą strukturą centralną wiąże się struktura drugorzędna, złożona z warstw społecznych obsługujących te procesy. Z pierwszym procesem wiąże się warstwa bezpośrednich wytwórców, z drugim – warstwa koordynatorów, proces organizacji społecznej obsługuje warstwa pracowników prawa i administracji terenowej, zaś proces integracji obsługują pracownicy kultury, oświaty, sportu, rekreacji itp. Całe społeczeństwo pracujące zawodowo mieści się w ramach tych warstw. Ludzie się wymieniają, ale warstwy społeczne i ich funkcje trwają.

A teraz to, co najważniejsze: sensem istnienia i funkcjonowania obydwu tych struktur: dynamicznej – społecznej i statycznej – społeczeństwa, są cztery grupy wartości i dóbr społecznych: ekonomicznych, politycznych, organizacyjnych i kulturowych, mających oczywiście swoje konkretne nazwy. Te trzy struktury: procesów, warstw i wartości, stanowią konieczny, ponadhistoryczny, ukryty rdzeń każdego konkretnego społeczeństwa. Jak długo ten rdzeń nie będzie w procesie edukacji gruntownie internalizowany, wyjaśniany i konkretyzowany stosownie do okoliczności miejsca i czasu, tak długo ludzie pełniący określone role społeczne będą czuć się przytłoczeni niezrozumiałym molochem, odseparowani od wykonawców ról tworzących inne procesy, a zwłaszcza od pełnego kompletu wartości i dóbr społecznych nadających sens istnieniu społeczeństwa jako organicznej całości. W rezultabie tego wyobcowania wciąż niemożliwa będzie sawiniczna IDENTYFIKACJA jednostek z całokształtem struktury społecznej, co ludzi alienuje, unieszczęśliwia i pobudza do nieuzasadnionych roszczeń, do powstawania kominów płacowych na wielkich obszarach nędzy. Szczególnie wysokie kominy płacowe wyrastają nad warstwą koordynatorów, którzy funkcjonują raczej jako władcy, uprawnieni do gnębienia i wyzyskiwannia podwładnych.

Czas na obiecane wyjaśnienie, dlaczego wciąż wzrasta konieczność sawinicznego wychowania. Faktem jest, że gdziekolwiek istnieje choćby niewielka grupa ludzi, musi istnieć jakiś AMORTYZATOR ŁAGODZĄCY WZAJEMNE ZDERZENIA, TARCIA I WSTRZĄSY. Pierwotnie, w niewielkich społecznościach, takich tak rodziny, rody, plemiona, a choćby i zwarte narody, takimi amortyzatorami były więzy rodzinne, rodowe, plemienne i narodowe. Od czasu powstania społeczeństw przemysłowych i kapitalistycznych, wszystkie te więzy uległy rozluźnieniu lub zanikowi i przestały funkcjonować jako amortyzatory. Kapitaliści zaczęli nasilać sknerstwo i zdzierstwo, co robotników zmusiło do szaleństwa: przerywania pracy, z której żyli i do strajkowania. W XX i XXI wieku wiele się zmieniło, ale sknerstwo i strajki nadal są. Bywa też, że żądania pracowników są zbyt wygórowane. Nic nie pomagają apele kleru, zachęty do wzajemnej miłości i zrozumienia. Zatem jedynym wyjściem jest wdrażanie ludzi do sawinizmu, wyposażającego ich we właściwy, niezawodny amortyzator: autogratyfikację. Ale dopóki nie powstanie wspólnota społeczeństw sawinicznych, nawet sporadyczna, samorzutna autogratyfikacja nie pomoże, bo będzie traktowana jako głupota i naiwność prowokująca bezwzględnych spryciarzy, oszustów i zdzierców do żerowania na tej rzekomej naiwności.

Sawinizm niezbędny jest nie tylko jako warunek istnienia skutecznego amortyzatora w stosunkach społecznych, ale także i nade wszystko jako warunek efektywnej realizacji normatywnego modelu aktywistycznej struktury społecznej poszczególnych społeczeństw i federacji. Dotychczas cały ciężar odpowiedzialności spada na koordynatorów, którzy jednak wolą funkcjonować jako władcy, co unicestwia nawet najlepsze pomysły reformatorów. Dopiero sawinizm może rozłożyć tę odpowiedzialność na wszystkich członków społeczeństwa i zmobilizować ich do optymalnego i efektywnego zrealizowania projektów reform. Zresztą w sawinicznyych społeczeństwach, gdzie każda jednostka i grupa będzie wzorowo wykonywać swoja rolę społeczną, najbardziej uciążliwe i kosztowne reformy okażą się zbędne.

OKRES STAROŚCI A ETAP ETERNALNY

Nazwa “etap eternalny” pochodzi od łacińskiego wyrazu “aeternitas” (wieczność), dotyczy więc aspektu wieczności Wszechswiata i naszego poczucia tej wieczności jako integralnych jego cząstek. Wszyscy przez całe życie czujemy się jako stała wysepka w potoku wszelkich zmian – nawet zmian naszego ciała – co umożliwia nam obserwowanie i respektowanie tych zmian, jak przepływ wody w rzece mijającej stały ląd.

Jest jeszcze i inne poczucie wieczności, polegające na identyfikacji ze sferą ponadczasowych wartości. Ta wieczność interesowała teologa Karla Rahnera, kiedy pisał:

Wieczność nie jest jakimś rodzajem czystego czasu, który trwa nieskończenie długo, ale rodzajem duchowości i wolności, które zrealizowały się w czasie. (...) Kto kiedykolwiek podjął moralnie dobrą decyzję co do życia i śmierci, decyzję radykalną i bezkompromisową, tak że liczy się dla niego tylko i wyłącznie przyjęte dobro owej decyzji, ten już doświadczył w niej owej wieczności, o której tutaj mówimy (Podstawowy wykład wiary, IWPax, Warszawa 1987, s. 222-3). Są jeszcze i inne doświadczenia wieczności, które opisał J. Durandeaux w książce Wieczność w życiu codziennym (IWPax, Warszawa 1968), ale wydaje się, że wszystkie można sprowadzić do tych dwu powyższych, które uzasadniają nazwę “etap eternalny” i poniższe rozważania na temat piątego i szóstego stopnia rozwoju kultury osobistej ludzi.

Pierwszy z tych dwu stopni kultury wypada nazwać prometejskim, gdyż polega on na walce z “bogami” dla dobra ludzi i na uzyskaniu nieśmiertelności, czym według mitologii greckiej odznaczył się Prometeusz (por. Pierre Grimal, Słownik mitologii greckiej i rzymskiej, Wrocław 1990, s. 304).

Niezrównanymi przykładami ludzi o takiej kulturze byli ci wszyscy, których torturowano i zabijano za przekonania, choć wystarczyło wyprzeć się tych przekonań, aby się uratować. Skoro cenili własne przekonania wyżej niż życie, to znaczy, że byli im wierni absolutnie, a więc byli sawinistami, a przy tym dawali dowód swej zdolności do autogratyfikacji. Wystarczy przejrzeć bodaj dwie książki: Józefa Siemka Śladami klątwy (LSW, Warszawa 1966) i Herve Massona Słownik herezji w Kościele katolickim (“Książnica”, Katowice 1993), by znaleźć tysiące takich przykładów. Wybornie reprezentuje ich Jan Hus, czeski ksiądz i profesor teologii. Józef Siemek pisze:

Sobór w Konstancji (1414 – 1418) zażądał od Husa odwołania nauk i powrotu na łono Kościoła. Ale na nalegania i groźby Hus miał tylko jedną odpowiedź: “Za prawdę gotów jestem umrzeć”. Tymczasem jedni pachołkowie przygotowywali drwa na stos, a drudzy obdzierali Husa publicznie z szat duchownych i wkładali mu na głowę błazeńską czapkę z wymalowanymi diabłami (str. 98). Herve Masson dodaje: Podobnie zakończył życie Hieronim z Pragi. Odstąpił wprawdzie na krótko od nauk mistrza, szybko jednak decyzję odwołał i razem z Husem poniósł śmierć na stosie (str. 146).

Niezrównanym wszakże przykładem sawinisty zdolnego do autogratyfikacji i kulturalnej autoapoteozy był Jezus z Nazaretu. Trzeba tylko spojrzeć na niego jako na autentycznego człowieka, odrzuciwszy całą otoczkę mitu i bałwochwalstwa. Wówczas zrozumiemy, że wyrządzono mu krzywdę “o pomstę do nieba wołającą”. Przecież, na dobrą sprawę, nie wiemy, czy istnieją jakieś rajskie zaświaty, zatem nie liczy się cały ten “pobożny” cyrk, jaki chrześcijanie sobie urządzają rzekomo na jego cześć przez dwa tysiące lat. Co mu z tego wszystkiego, ,jeśli nie pozostało już z niego nic, nawet prochów w grobowcu czy mogile? A ukrzyżowano go bez jakiejkolwiek winy, jego naukę wypaczono, nawet Ewangelie, będące literackimi zapisami wierzeń pierwszych chrześcijan, sfałszowano tyloma dopiskami, że przeważają nad tekstem pierwotnym, co wykazali obiektywni badacze (por. Z. Poniatowski, Wprowadzenie w Ewangelie, KiW, Warszawa 1971). Z tego, co w Ewangeliach prawdziwego zostało, wynika niezbicie, że był on twórcą sawinizmu, czyli optymalnej formy współdziałania z bóstwem (naszym Duchem Najwyższego). Dowodzą tego także godne uwagi biografie. Ernest Renan pisze:

W wielkiej rodzinie prawdziwych “Synów Bożych” pierwsze miejsce zajmował Jezus. On nie miewał wizji; Bóg nie przemawiał do niego z zewnątrz; Bóg był w nim; Bóg i on to było jedno; co głosił o Ojcu, płynęło z głębi jego serca. Istniał wtedy niejako w łonie Boga; nie widzi go, lecz słyszy, i nie potrzeba mu do tego ani gromu, ani gorejącego krzaka Mojżeszowego, nie potrzeba mu do objawienia burzy przeciągającej nad głową Hioba, nie potrzeba mu wyroczni, do której udawali się mędrcy starożytnej Hellady, ani Demona Sokratesowego, ani Anioła Gabriela, nawiedzającego Mahometa. I również były mu niepotrzebne fantastyczne wizje jakiejś św. Teresy. Jego wyobrażenia są czymś całkiem innym od szału religijnego takiego sufi, który się uważał za równego Bogu. Jezus nigdy siebie za Boga nie podawał. Twierdził tylko, że jest Synem Bożym, że jest istotą mu bliską. Było to najszczytniejsze uczucie na jakie się kiedykolwiek zdobyła pierś ludzka (E. Renan, Żywot Jezusa, tłum. A. Niemojewski. Wyd. Łódzkie, Łódź 1991, s. 65).

Teologom niezbyt zależy na racjonalnej interpretacji Jezusowej autoapoteozy, niemniej coraz częściej wykazują, że Jezus kierował się nie tyle wiarą, co wiernością. Ks. Walerian Słomka pisze, że przykład i nauka Jezusa odsyłają nas do powinności uprzedzającej wszelkie powinności wolnego człowieka, mianowicie do powinności poznawania prawdy i wierności prawdzie poznanej (W. Słomka, Wolność i zniewolenie, Wallington, New Jersey 1988, s. 28). Podobną myśl jeszcze silniej uwydatnia inny teolog: W miejsce zwrotu “wiara Jezusa” znajdujemy w Nowym Testamencie wiele fragmentów, które dostarczają wskazówek na temat całkowitej ufności Jezusa do Ojca: bezwarunkowe posłuszeństwo dla woli Ojca, trwanie w tej postawie bez względu na to, co się wydarzy, dyspozycyjność tak pełna, że nie chce znać godziny. Ta postawa całkowitego poddania się woli Ojca sięga szczytu w zachowaniu się w czasie męki (Rajmond Winling, Teologia współczesna 1945 – 1980, tłum. K. Kisielewska-Sławińska, wyd. Znak, Kraków 1990 s. 369).

Jeśli wyraz “chrześcijanin” znaczy “naśladowca Jezusa”, to prawie wszyscy chrześcijanie są fałszywi. Gdzież im tam do kultury prometejskiej, która mogłaby narazić ich na przykrości, nie mówiąc już o ukrzyżowaniu? A przecież Nowy Testament jest książką powszechnie łatwo dostępną, ilu z nich ją uważnie czyta, a ilu odważyło się oburzyć na kompletne sfałszowanie Jezusowej nauki?

Dopóki ludzie pracują na etacie, cenią tę swoją pracę, a mogliby ją stracić, gdyby ośmielili się krytykować doktrynę i praktykę Kościoła, to można ich zrozumieć (co nie znaczy: usprawiedliwić), jeśli nie tylko nie martwi ich odejście od Jezusowej nauki i przykładu, ale nadto ani im się śni w czymkolwiek sprzeciwić się “bogom” - władzom duchownym i świeckim. Natomiast kiedy już przejdą na emeryturę i żyją sobie jako “wolni strzelcy” mają dogodniejsze warunki do wykazania się kulturą prometejską. Może chociaż wtedy zbliżą się do Jezusowego sawinizmu i spostrzegą, że autoapoteoza kulturalna jest szczęściem, jakiego nigdy dotąd nie doznali? Może zrozumieją, że ludzie dzielni i prawi, śmiało poszukujący Najwyższej prawdy, sprawiedliwości i słuszności, i mający odwagę walczyć o to, co intuicją zjednoczoną z rozumem dostrzegają jako Najwyższe, nie są skończonymi głupcami?

Wiemy, że Ewangelie są sfałszowane dopiskami, ale wśród zdań autentycznych, bo zupełnie zgodnych i ich duchem, znajduje się zdanie o pierwszorzędnej doniosłości, które warto zapamiętać: “Nie każdy, który mi mówi “Panie, Panie” wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie (Mt 7,21). W świetle naszej wiedzy Jezus nazywał “Ojcem” własne idealne “Ja”, a “niebem” sferę nadczasowych wartości, w której to idealne “Ja” przebywa. Stamtąd wypływa to doświadczenie wieczności, o którym pisał Karl Rahner. Autoapoteoza kulturalna, czyli szczęście wierności Najwyższemu, jest wejściem do królestwa niebiańskiego już za życia, a więc jedynym ważnym biletem wstępu do ew. szczęśliwej wieczności “po drugiej stronie cienia”. `

Szóstym, najwyższym szczeblem kultury osobistej jest kultura zaufania, i to bezgranicznego, na wzór zaufania Jezusowego, które uwydatnił Rajmond Winling w powyższej wypowiedzi. Ten stopień kultury jest koniecznym warunkiem szczęśliwej starości. Ktokolwiek wypracował w sobie sawinizm warunkujący kulturalną autoapoteozę, ten łatwo wzniesie się na ten stopień, bo jest on konsekwencją wszystkich poprzednich, a w szczególności stopnia piątego. Szczęścia tej autoapoteozy nie zamąci mu pamięć o potknięciach, jakie przytrafiły mu się w życiu, bo permanentna, dzielna wierność intuicji Najwyższego niweluje ich zło skuteczniej niż sakrament. W tym miejscu wypada zauważyć, że najgorszym, najbardziej zdradliwym błędem, jaki ludzie nagminnie popełniają, jest brak rozgraniczenia w każdej religii domeny mitologicznej wiary w Boga Najwyższego i domeny absolutnej wierności intuicji Najwyższego i zignorowanie tej drugiej domeny, co jest wiecznym źródłem wątpliwości i rozterek. Monstrualnym paradoksem jest to, że te dwa wyższe stopnie kultury osobistej są niedostępne dla tych, którzy żyją religią wiary w Boga Najwyższego i uprawiają jego kult przedmiotowy, a nie religią wierności własnemu Duchowi Najwyższego, któremu należny jest kult podmiotowy – samą praktyką życia. Tylko sawiniści osiągają ten najwyższy stopień, toteż tylko oni “mają z głowy” udrękę pytań o swój pośmiertny los.

Gdyby jednak kogoś niepokoiło pytanie, komu możemy tak bezgranicznie zaufać w tej arcyważnej sprawie zbawienia, to droga do odpowiedzi wiedzie poprzez oczywisty fakt, że jesteśmy integralnymi cząstkami Wszechświata i przysługuje nam wszystko to, co ma Wszechświat. Nawet poetyckie wyrażenie: “jesteśmy dziećmi Wszechświata” nie do końca jest trafne, bo my jesteśmy Wszechświatem, zatem i tą energią kosmiczną, dzięki której Wszechświat rozwija się jakościowo, czego oczywistym dowodem jesteśmy sami, nasza podmiotowość, osobowość i duchowość. Ta energia kosmiczna, dzięki swemu ukierunkowaniu na postępowy, jakościowy rozwój, funkcjonuje w naszym podmiocie jako idealizacja i konstytuuje się w postaci naszego idealnego “Ja”, którego właściwościami są sawinizm i jego praktyczna postać – autoapoteoza. Ale to idealne “Ja” ściśle współistnieje z naszym realnym “Ja” i jest od niego zależne, dlatego człowiek może to “Ja” rozwinąć, a może je zniszczyć, gdy realne “Ja” nadmiernie się rozpanoszy. Sawinizm jest świadomym afirmowaniem, rozwijaniem idealnego “Ja” – dzięki czemu możemy temu “Ja” bezgranicznie zaufać i radować się jego darem – autoapoteozą. A to idealne “Ja” ludzkość zna od dawna, wielką wagę przywiązuje do niego hinduizm, wiele mówi o nim psychoanaliza.

Nie znamy mechanizmów rozwoju Wszechświata, ale pewne jest, że nie jesteśmy jego nieprzekraczalnym szczytem, lecz istotą przejściową, pisze Marian Jurkowski w książce Język Kosmosu (Warszawa 1986, s. 195). Zauważa on, że istnieje poważna trudność w zasadzie: żadna istota nie postrzega bezpośrednio organizmu swej nadistoty. Tak więc minerały nie postrzegają roślin, rośliny zwierząt, zwierzęta umysłu człowieka, a umysł człowieka nie postrzega swej nadistotry, która nie jest znana i nie może być poznana. Jeśli więc jakaś cywilizacja składa się z nadistot, to z tą cywilizacją nigdy nie nawiążemy kontaktu (tamże). Odnosi się to szczególnie do energii kosmicznej, która konstytuuje się m. in. w postaci naszego idealnego “Ja”. Wobec tego prawdopodobnie nigdy nie poznamy samych siebie. Już tego wystarczy, by nie wierzyć ateistom i nie martwić się specjalnie o swój pośmiertny los. Nie mamy pojęcia, czym naprawdę jest nasze idealne “Ja”. Rodzi się ono wraz z nami jako owa światłość prawdziwa, która oświeca każdego człowieka na świat przychodzącego i rozwija się w trakcie życia, albo – wegetuje i marnieje. Czyż nie jest wysoce prawdopodobne, że rozwinięte idealne “Ja” przekracza bramę śmierci realnego “Ja” i wzbogaca rzeczywistość kosmiczną? Jest też wysoce prawdopodobne, że to idealne “Ja” po rozstaniu się z realnym “Ja” nie ceni sobie zbytnio swej indywidualności, lecz na odwrót, widzi daleko wyższe szczęście we wtopieniu się w kosmiczne uniwersum. Ale i indywidualiści nie muszą się martwić. Pomyślmy: kto setki lat temu miał pojęcie o energii jądra atomu? Czy nie może być tak, że nasze idealne “Ja” jest podobnym atomem w sferze duchowej? A w skali Wszechświata tą sferą jest ukierunkowana energia kosmiczna.

Nie jest więc przypadkiem to, o czym pisze Arnold Toynbee rozważywszy wszelkie możliwe postawy wobec śmierci i wierzenia z nią związane:

Wierzenia te różnią się zasadniczo, lecz wszystkich ich wyznawców łączy jedno wspólne pragnienie: wszyscy chcemy w momencie rozstania się z tym życiem pozostawić możliwie najczystszą kartę naszego zdrowia duchowego, świadczącą o takiej doskonałości, jaką tylko może osiągnąć człowiek (Człowiek wobec śmierci, Warszawa 1973, s. 266). Wyjaśnieniem tego pragnienia jest twierdzenie J. Durandeaux: W teraźniejszości kształtuje się nasze wieczne oblicze (Wieczność w życiu codziennym. Szkic na temat źródeł i struktury pojęcia wieczności, Przekład L. Rutowska, IWPax, Warszawa 1968 s. 192). Nic więc dziwnego, że orientacja na wieczność ulepsza ludzi i czyni to życie, ten ziemski świat znośniejszym.

Mając to wszystko na uwadze, możemy na koniec przyjrzeć się krytycznie filozofii Fryderyka Nietzschego (1844 – 1900), która na pozór jest bliska autoapoteozie. Godny uwagi jest jego zachwyt dostojnością i dzielnością ludzi silnych, ale całą jego filozofię kładzie na łopatki – biologizm. Błędne jest założenie najwyższej wartości życia, bo najwyższą wartością jest energia kosmiczna w nas, doświadczana jako idealizacja. Marnie wyglądałby nasz świat, gdyby nie istniała kultura prometejska, która czyni ludzi zdolnymi do poświęcania biologicznego życia dla wartości wyższych niż życie, na przykład obrony kochanych osób. W związku z tym błędne jest przekreślanie prymatu dóbr duchowych – przecież nawet materialista Epikur ten prymat uznawał. Można wraz z Nietzschem wątpić o słuszności zasady prymatu ogółu nad jednostką, ale już jego postponowanie wychowania budzi sprzeciw. Dziwnie pojmuje on szczęście, skoro je odrzuca na rzecz pełni życia ludzi dostojnych – przecież pełnię życia i dostojność cenimy właśnie dlatego, że dają szczęście. Mylił się myśląc, że jest amoralistą, bo był raczej reformatorem moralności, poniekąd pożytecznym.

Wiele zamieszania wywołał Nietzsche – i wciąż wywołuje - swoim stwierdzeniem: “Bóg umarł”. A jest ono zupełnie fałszywe. Istnieje bowiem mityczna fikcja Boga osobowego, nadświatowego oraz rzeczywiste bóstwo w nas – Duch Najwyższego, podmiotowa postać uniwersalnej energii kosmicznej. Mityczna fikcja nie żyła i nie żyje, więc i umrzeć nie może, tym bardziej nie może umrzeć uniwersalne bóstwo. O ile nasze idealne “Ja” jest tym bóstwem, to i ono umrzeć nie może. Bezsensowne jest zatem mówienie o śmierci Boga, a być może, że fałszywy jest i ateistyczny dogmat o całkowitej śmierci człowieka. Wciąż jesteśmy u brzegu oceanu tajemnic, więc lepiej o żadnej z nich pochopnie nie dekretować. Człowiek jest istotą tak ekspansywną, iż tworząc swój świat, swoją osobowość i swój los, wypełnia jasną, atrakcyjną wizją całą sferę możliwości i tajemnic. Nie redukowanie go do sfery biologicznej, cielesnej, jest chyba ważnym postulatem humanizmu. Zresztą sam Nietzsche nie był w tym redukowaniu konsekwentny, skoro wysuwał ideał nadczłowieka.

Można zrozumieć i poprzeć Nietzschego, gdy krytykuje chrześcijaństwo – na pewno skrytykowałby je sam Jezus, gdyby dziś przyszedł na świat. Ale nieprawdą jest, że człowiek nie ma celu poza sobą – skoro jest cząstką rozwijającego się postępowo Wszechświata, to z samej swej natury musi cenić to, co Najwyższe, postępowe, a nie hołdować stagnacji i traktować samego siebie jako ostateczny przedmiot odniesienia.

W świetle powyższej sawinicznej filozofii kulturalnej autoapoteozy można by dokonać ciekawej selekcji w całej historii filozofii, ale na razie byłby to jałowy trud, bo taka kultura, choć wirtualnie jest panią naszych losów zdolną wyzwolić nas z największych udręk i zagrożeń, dotąd istnieje tylko marginalnie, czyli jako pani k. i wciąż budzi panikę, gdyż sawinizm jest mieszany z najgorszymi błędami. Odstrasza on pragmatyków rzekomym idealizmem, władców – anarchizmem, mitomanów – ateizmem, etyków - egoizmem itd., ale odparcie tych fałszywych, wprost perfidnych zarzutów musimy odłożyć na później. Tu możemy powiedzieć tylko to, że sawiniczna kultura osobista streszcza się w zaleceniu: bądź wierny samemu sobie, temu, co Najwyższe w tobie, co umożliwia optymalne rozwiązywanie problemów stosownie do konkretnych uwarunkowań w kolejnych momentach życia. Przez brak tej kultury degenerujemy się duchowo, bo “wierząc na niby” w Boga, w ewangeliczne ideały pokory, ubóstwa, wyrzeczenia, zarazem uczestniczymy w “wyścigu szczurów” po trupach do sukcesu i kariery. Degenerujemy się też biologicznie unikając fizycznej pracy.

Kraków, 16 kwietnia 2008 r. Stanisław Cieniawa